Łomżyńska Spółdzielnia Mieszkaniowa w okresie swojego istnienia przechodziła różne etapy w zależności od ustroju państwa i stosunku do własności prywatnej.
W pierwszym okresie władza mocno ingerowała w zarządzanie Spółdzielnią, która musiała działać zgodnie z wytycznymi partii. Były to czasy tzw. „gospodarki planowej”.
Tworzono wszelkiego rodzaju plany, od wykonania których zależały przydziały materiałów, limity etatów i wynagrodzeń. Rada Nadzorcza nie miała wielkiego wpływu na funkcjonowanie Spółdzielni.
Później weszły w grę dotacje państwowe na budownictwo mieszkaniowe i usuwanie wad technologicznych, zatem prezes, zarząd i rada byli uzależnieni od państwa. Pozyskiwanie dotacji, ich wykorzystywanie i rozliczanie stanowiły istotną część działalności Spółdzielni. Gdy powstało województwo łomżyńskie, na bazie ŁSM utworzono Wojewódzką Spółdzielnię Mieszkaniową, a Łomżyńska Spółdzielnia Mieszkaniowa była w tzw. powierniczej gospodarce.
Rola ŁSM została przez ówczesne władze arbitralnie ograniczona do spraw członkowskich.
W okresie gospodarki powierniczej, gdy najwięcej się budowało, nie mieliśmy żadnego wpływu na ilość i jakość budowanych mieszkań, ponieważ proces inwestycyjny prowadziła Wojewódzka Spółdzielnia Mieszkaniowa. W 1979 roku ŁSM wydzieliła się z powrotem z gospodarki powierniczej i wtedy z rekomendacji PZPR prezesem został Franciszek Eugeniusz Poreda, a mnie wybrano na zastępcę.
Na początku lat osiemdziesiątych powstał Wojewódzki Związek Spółdzielni Mieszkaniowych, do którego Spółdzielnia należała do roku 1982. W 1982 roku wystąpiliśmy z WZSM, ponieważ działania władz WZSM nie służyły interesom naszej Spółdzielni. Brak było nadzoru inwstorskiego na budowach, co skutkowało fatalną jakością mieszkań, a decydującym impulsem do rozejścia się było odebranie ŁSM 20 ha ziemi, które przekazano nowotworzonej SM „Perspektywa”.
Od 1982 roku inwestycje są prowadzone przez ŁSM W latach osiemdziesiątych pojawiła się „Solidarność”. Dobrze, że dążono do przemian, szkoda, że niszczono to co było. Robotnik zaczął pracować według zasady „im gorzej tym lepiej”. Nie każdy jednak mógł zostać kapitalistą, może co tysięczny. Robotnicy występowali przeciwko sobie. Protestowali i strajkowali, nie zastanawiając się co przywódcy mają na myśli. A przywódcy chcieli przejąć władzę.
Mieliśmy piękną bazę remontowo-budowlaną. Ponad 250 ludzi w szczycie zatrudnienia. Strajkujący pozbawili sami siebie pracy. Później nie miał kto im tej pracy zorganizować. To widać na przykładzie PGR-ów.
Władze powołały Główną Inspekcję Terenową (GIT) i Inspekcje Robotniczo-Chłopskie (IRCHA), które miały wyśledzić i usunąć przyczyny niezadowolenia buntującego się społeczeństwa. Często wskazywano, że za zło i biedę odpowiadają dyrektorzy, prezesi i kierownicy. Kontrola inspektorów GIT potrafiła w przeciągu pół godziny ocenić działalność spółdzielni i sporządzić wnioski o odwołanie zarządu. Musieliśmy się przed takimi działaniami bronić. To był trudny okres.
Dla członków oczekujących na mieszkania najgorsze czasy nastały po utworzeniu województwa. Zostali oni bowiem odsunięci na koniec list. Pierwszeństwo w przydziałach mieli fachowcy ściągani z całej Polski. Wkład dawał np. Urząd Wojewódzki w Łomży, podpisując z pracownikami umowę zobowiązującą do pracy przez 5 lat. Prezydent, Wojewoda i zakłady pracy mieli do dyspozycji pulę mieszkań.
W latach od 1976 do końca lat osiemdziesiątych popsuto spółdzielczość. Do 1976 roku do Spółdzielni szła klasa średnio zamożna, ludzie którzy szanowali wspólne dobro. Od połowy lat siedemdziesiątych właściwie nie było budownictwa komunalnego. Gospodarka komunalna nie zbudowała prawie przez 30 lat ani jednego budynku. W związku z tym wszyscy poszli do jednego garnuszka, do spółdzielczości. Spółdzielczość się wypaczyła. Brak było poszanowania mienia. Mówiliśmy, że mieszkania każdy otrzymywał z lotu ptaka. Nawet ci, co mieli wkłady z zakładów pracy, nie szanowali tego, bo nie łożyli ze swoich pieniędzy. Z takimi lokatorami, którzy nie wiedzą, że wszystko kosztuje trudno zarządzać całością. Do dziś pokutuje u niektórych przeświadczenie, że coś darmo się należy. Pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy funkcjonowała jeszcze telewizja w systemie AZART, nawet elementy tej instalacji kradziono. Wtedy w kilku budynkach założyliśmy domofony, dla bezpieczeństwa ale też dla promocji tego rozwiązania. Instalację sfinansowała firma z Białegostoku, która produkowała i obsługiwała swoje systemu odbioru telewizji. Domofony przetrwały kilka miesięcy. Pourywali wszystkie przewody, poniszczyli wszystko. Nikt nie wniósł tam złotówki, więc mówiono – to nie nasze, to Spółdzielni. Pomimo, że w Spółdzielni mamy ponad 90% mieszkań własnościowych, część osób nadal prezentuje takie stanowisko.
Obecnie inna jest rozmowa z tymi, którzy dają określone pieniądze na budowę. Później wiedzą, ile ich kosztuje, że trzeba to utrzymać, więc szanują. Zmienia się to powoli.
W latach osiemdziesiątych opłacało się budować, bo oprocentowanie kredytu wynosiło 2-3 procent. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, oprocentowanie wzrosło do 86%. Była to pułapka, bo kredyt do spłaty „automatycznie” się podwoił. Członkowie mieli pretensje do Spółdzielni, a nie do rządu. Dlatego, że umowy mieli zawarte ze Spółdzielnią. Rząd wprowadził to jednostronnie, a nie za zgodą Spółdzielni. Skoro inwestor zaciągnął kredyt, zmiana oprocentowania powinna być negocjowana. W latach dziewięćdziesiątych inwestycje były już drogie, bo oprocentowanie było wysokie. Wcześniej oddawaliśmy rocznie 10 budynków później 1. Drogi kredyt zadusił budownictwo.
W związku z wysokim oprocentowaniem kredytu Spółdzielnia przestała budować mieszkania lokatorskie. Od początku lat dziewięćdziesiątych budujemy jedynie mieszkania własnościowe z powierzonych środków przyszłych użytkowników.
Likwidacja województwa także wpłynęła na zmniejszenie budownictwa. Ci którzy mieli możliwość przenieśli się do innych miast, bo widzieli tam dla siebie i swoich rodzin lepszą przyszłość.
dodano dnia: 17-03-2014
opublikował: Krzysztof Cieśliński